czwartek, 7 listopada 2013

Stalkerem być


Gdy w oddali ujrzałem zarysy reaktora nr. 4, wiedziałem, że śmiertelne promieniowanie będzie coraz większe. Zbliżając się, miałem w pamięci prześwietlony przez radiację  film z Prypeci, a na nim oddział porucznika Prawika. Jeden z pierwszych, który został wysłany z licznikiem Geigera pod elektrownię, by zmierzyć poziom skażenia. Przez plecy przeszedł mnie dreszcz. Wiedziałem, że oni nie wrócili. Ja zamierzałem…


Źródło

Zew Prypeci

Z kumplem nie widziałem się już dawno. Radek przyjechał na weekend. Rozmowy, wspominki i nagle: „Wiesz… Pamiętasz Pawła?” „Tak.” – odpowiadam – „Chodziliśmy razem do podstawówki.” „Dużo podróżuje.” – ciągnie dalej Radek – „Spotkałem go niedawno i opowiedział mi niesamowite rzeczy. Zjeździł wszystkie kontynenty, przemierzył Indie publicznymi pociągami,  przebył Etiopię podczas wojny, a raz nawet poleciał na Kamczatkę, by z stamtąd  wrócić do Polski „stopem”. A jak przez Bajkał przepłynął!? Widziałem zdjęcia, jak stoi za sterami tankowca.” „A ja tu wypełniam tabelki w Excel-u.” – pomyślałem – Prezes chce dostać wszystko pięknie, ślicznie. „Paweł organizuje teraz wyprawę do Czarnobyla” - zaczął z powrotem Radek, tym razem nieśmiało – „Może byś pojechał. Ja chyba pojadę.” Czy bym pojechał? Stalker – trzy części, Metro 2033 – piąta książka, Fallout – dwie gry i wszystkie dodatki. Odpowiedź mogła być tylko jedna, ale -  „To jeszcze nie wszystko.” - zaczął z powrotem – „Zobaczymy także bliźniacze do Prypeci miasto Pierwomajsk  z  czynną elektrownią atomową. Pierwomajsk to taka druga Prypeć z tą różnicą, że wciąż żyje. Paweł chce jeszcze zwiedzić bazę rakietową z czasów zimnej wojny z prawdziwym sowieckim bunkrem dowodzenia, z którego odpalało się rakiety z głowicami nuklearnymi.” Zamieniłem się w słuch, Radek chyba oczekiwał odpowiedzi, ja chciałem już tylko słuchać. Szczęka wisiała mi nisko. „No wiesz, prawdziwy pulpit z przyciskiem FIRE. Koniec świata: ON” – podpowiada. Z zamyślenia wyrwało mnie  pytanie. Czy to bezpieczne? Nie wiedzieliśmy tak naprawdę oboje, ale decyzja już zapadła.

„Dwa dni później znaleźliśmy go martwego.”

Przed nami niepozorny parking. Zwykłe zaniedbane miejsce jakich pełno w zonie. Jeszcze nie wiedziałem, że to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc tutaj. Po wybuchu reaktora i ugaszeniu radioaktywnego pożaru w osiemdziesiątym szóstym roku, władze ZSSR zabrały się za budowę olbrzymiego sarkofagu, by jak najszybciej ograniczyć, jak się później okazało, największe w historii radioaktywne skażenie. Oprócz samego reaktora miały być tam pochowane wszystkie resztki rdzenia, porozrzucane po okolicy. Najniebezpieczniejsze z nich znajdowały się na dachu obok komina i trzeba je było stamtąd pozrzucać do środka. Problem polegał na tym, że w pełni zabezpieczony człowiek w ołowianej zbroi mógł tam przebywać mniej niż kilkadziesiąt sekund, inaczej dawka promieniowania była by zbyt duża i zmiany w organizmie nieodwracalne. Po kilku minutach groziła śmierć. Do tego zadania naukowcy wyznaczyli roboty, zaprojektowane do wypraw kosmicznych. Ponieważ w kosmosie też jest promieniowanie – decyzja wydawała się  słuszna. Niestety wszystkie maszyny po krótkim czasie zawiodły. Promieniowanie okazało się zbyt duże nawet dla nich. Teraz te maszyny stoją dwa metry przede mną. Przy parkingu za jakimś szarym budynkiem, tak po prostu oddzielone ode mnie niskim, metalowym płotkiem.  Są tak samo niebezpieczne, jak dwadzieścia siedem lat temu. Możemy tu być tylko przez chwilę. W jednym łaziku brakuje koła. „Te koła są z tytanu.” – mówi nam Wowa, jeden z przewodników - „Jeden gość je ukradł, bo taki kruszec to niezły kąsek.” „Czy odnalazło się kiedykolwiek?” – pada pytanie. „Tak – dwa dni później. Dwa dni później znaleźliśmy go z tym kołem - martwego.” Artefakt bywa użyteczny, zawsze jednak śmiertelnie niebezpieczny.


Co mam zabrać ze sobą do zony?

Dobre pytanie. Pierwszy raz w życiu Wujek Google nie wie, co powiedzieć. Brak jakichkolwiek praktycznych informacji.  W końcu – mail od Pawła. Weź buty z grubą podeszwą, rękawiczki, czapkę, ubranie do zony na zmianę, latarkę. Ubranie wystarczy wyprać, nie trzeba wyrzucać. Gruba podeszwa nie chroni przed promieniowaniem, po prostu Prypeć to ruina -  w dodatku rozszabrowana, więc łatwo wbić sobie coś w stopę. Ubranie ma być ciepłe, jedziemy w kwietniu. Paweł mówi, że to najlepsza pora, bo nie ma mrozu a jeszcze coś widać. Nie ma liści - kiedy pojawią się liście, miasto znika i zostaje las.  Skan paszportu trzeba wysłać miesiąc wcześniej; to teren wojskowy. Po latarkę jadę do marketu sportowego. Sprzedawca pyta, do czego będę używał. Dłuższą chwilę zajęło mi zastanowienie się, co w zasadzie mam mu odpowiedzieć, więc on zaczyna wymieniać wszystkie dyscypliny sportowe, w których latarka może się przydać. W końcu mówię – „Jadę do Czarnobyla.” „Ooo…  Grubo…” - odpowiada.


Tajna baza, głęboko pod ziemią

Jak może wyglądać tajna baza, z której można za pomocą przekręcenia kluczyka i wciśnięcia przycisku, zniszczyć obszar wielkości kontynentu? Gigantyczny podziemny kompleks ze starymi komputerami? Jak z „Bonda” czy Terminatora? Takie bazy w amerykańskich filmach pojawiają się dość często. Jak wyglądało to u Ruskich? Jeżeli ktoś pamięta pewną starą komedię „Szpiedzy tacy jak my”, to chyba będzie najbliższy prawdzie odpowiednik. Przynajmniej z wierzchu. To, co zobaczyłem pod ziemią, było dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Baza w filmie była ukryta pod ziemią, ale na powierzchni stała tylko knajpa. Przed nią dwóch strażników przebranych za wieśniaków. Wejście do podziemi ukryte było za barem . Tak sobie, ot po prostu. My wjeżdżamy do kołchozu. Takie gospodarstwo z kilkoma budynkami i garażami. Jeden kurnik i świetlica, a w niej krzesła i stoły. Czerwone proporce na ścianach i tablice z czasów komuny. Paweł prowadzi nas do ubikacji. Tuż obok są niepozorne drzwi, jak do składziku czy spiżarni. Za drzwiami kilkudziesięciometrowy tunel. Przy ścianach grube kable doprowadzone tu prosto z Moskwy. Idziemy tak kilka minut i pojawiają się grube, stalowe drzwi. Za nimi następne, a dalej szyb. Niczym nie różniący się od silosu z wielką rakietą w środku, tyle że zamiast rakiety – olbrzymia cylindryczna konstrukcja osadzona na gigantycznych amortyzatorach. Jesteśmy. Bunkier ma dwanaście pięter, musimy zjechać na samo dno. Winda jest stara i ledwo chodzi. Jedzie po ścianie szybu, przez kraty widać ogrom konstrukcji. Po drodze zacina się, unieruchamiając nas w środku na dłuższą chwilę. Jedziemy sami. Mijamy amortyzatory, które miały stabilizować umieszczony w silosie bunkier w przypadku bezpośredniego uderzenia głowicy atomowej. Są więc naprawdę potężne. Należy przy tym pamiętać, że ówczesne głowice były dwieście razy silniejsze niż te, które uderzyły na Hiroszimę i Nagasaki razem wzięte. Na dole wita nas Juri, który w czasach świetności tej bazy miał za zadanie zniszczyć świat, gdyby tylko dostał taki rozkaz. Tak, tak - ten sam człowiek oprowadza teraz wycieczki. Musi przecież z czegoś żyć. Opowiada o miejscu swojej pracy i byłym życiu, po czym przechodzimy do rzeczy. Demonstruje nam procedurę odpalania rakiet, w tym przycisk, który wszystko zakańczał. Znowu mrozi mi krew w żyłach. Juri mówi, że nie wszyscy chcą wcisnąć ten przycisk, choć dobrze wiedzą, że już od dawna nie działa. Na górze w ogródku leży sobie tak po prostu SATAN. To najbardziej śmiercionośna broń, jaką kiedykolwiek stworzył człowiek w całej swojej historii. Ta wielka rakieta miała w sobie dziesięć najpotężniejszych głowic, jakie kiedykolwiek zostały stworzone. Juri przejeżdża ręką po horyzoncie. Widać tylko pola i lasy. Mówi, że gdyby zaczął się atak, cały horyzont zapełniłby się takimi rakietami. Wiemy, że nie żartuje. W składziku wyciąga mapy z rozmieszczeniem wszystkich baz na Ukrainie.




Witamy w zonie

Zona to niespotykane miejsce. Choć nie jest okrągła mówi się, że ma trzydziestokilometrowy promień zwany „trzydziestką”. Do trzydziestki wjeżdża się przez granicę i jest to najbezpieczniejsza strefa w zonie. Znajduje się tu między innymi miasto Czarnobyl, z czynnym barem dla Stalkerów i sklepem. Pracuje tu kilkaset osób, głównie wojskowych i naukowców, ale także inżynierów, budowlańców i służb. „Trzydziestka” leży na terenie dwóch państw tj. większość na Ukrainie, a część na Białorusi. W strefie nie ma granicy między państwami; całość jest terenem militarnym. Druga strefa to „dziesiątka”. Jej promień to oczywiście dziesięć kilometrów, a więc jest też całkiem spora. Do dziesiątki też nie można tak po prostu wjechać, trzeba mieć pozwolenie. W dziesiątce znajdują się inne strefy. Każda z nich też ma swoją granicę. Osobną strefą jest reaktor. Tam wejść nie można, za to podejść da się całkiem blisko (patrz zdjęcia). Osobną strefą jest też Prypeć, jest to bowiem najbardziej po reaktorze skażone miejsce w całej zonie. Nie mniej tajemnicza od pozostałych stref jest jeszcze jedna, do której nikt wjechać nie może i jest najbardziej strzeżona ze wszystkich. Ma kilka nazw. Jedna z nich to „Oko Moskwy”, inna to „Czarnobyl 2”. Można ją jednak zobaczyć z daleka, gdyż to konstrukcja o stu metrowej wysokości i kilkuset metrowej szerokości. To przede wszystkim dla niej została zbudowana elektrownia, a wraz z nią miasto Prypeć. Do sprawnego działania tego gigantycznego radaru trzeba było olbrzymiej energii. Zasięg „Oka” miał bowiem obejmować całą Europę.



Fallout 3

Prypeć to świat po zagładzie atomowej w pigułce. Przejście przez miasto to podróż w czasie, z tą „małą” różnicą, że zwykle miasta oferują nam zwiedzenie zabytków i cofnięcie się w czasie. Prypeć oferuje podróż w przyszłość. Oczywiście postatomową. Podróż niezwykłą. Pierwszym wrażeniem jest cisza. Nie jest absolutna. Słychać odgłosy przyrody. Po okolicy biegają wilki, konie i dzikie psy. W rzekach mnóstwo olbrzymich sumów. Nie przez mutację, a przez nadzwyczaj dobre warunki do rozwoju i brak naturalnych zagrożeń. Miasto wchłania przyroda. Przekonuję się na własne oczy, że po zagładzie ludzi i ich cywilizacji nie zostanie kamień na kamieniu. Czteropasmowe ulice są teraz wąskimi alejkami. Ściółka leśna i trawa wyrastają na asfalcie. Domy pokrywają pnącza. Jestem w północnoeuropejskiej dżungli – puszczy, która tu powstaje. Wiem już do czego dąży zona. Bloki ze zbrojonego stalą żelbetu wydają się wieczne. Po wejściu do budynków złudzenia się rozwiewają. Zniszczone izolacje wpuszczają wodę do środka; ta choć powoli to bardzo starannie i systematycznie wypłukuje nawet najtrwalsze materiały. Ostatni ocaleni szabrują  wszystko, co będzie przydatne. Skażone przedmioty – śmiercionośne pamiątki. Wowa mówi, że wiele z tych skradzionych rzeczy – a rozkradziono całe miasto – trafiło do ludzi poza zoną i tylko z tego powodu zachorowały tysiące osób na Ukrainie. Wielu zmarło, bo kupili coś okazyjnie. Idziemy przez opuszczoną szkołę; pod stopami gruba warstwa książek. Te są wszędzie, widać nie były atrakcyjne dla szabrowników. To głównie podręczniki. Na biurku nauczyciela leży gazeta wydana kilka dni przed tragedią.  Sprawdzamy poziom promieniowania; odruchowo szukamy miejsc, gdzie odczyt będzie największy. Świadomość niewidzialnego wroga powoduje dreszcze. Najgorzej jest na dachach i wszędzie, gdzie rośnie mech, a mchu jest tu pełno - jak w lesie. Przewodnik mówi, żeby po nim nie chodzić. Dwóch z naszej grupy gdzieś znika. Wowa wyrusza na poszukiwania. Po zonie nie można chodzić bez przydzielonych wojskowych. Gdyby jakiś patrol zatrzymał nas bez przewodnika, grozi nam dotkliwe pobicie – ostrzegają nas „ochroniarze” – choć pewnie to od nich samych lub ich kolegów by się nam dostało. Komunikaty są nie jasne. Raz zdjęcia można robić, raz nie - lub w jedną stronę można, a z drugiej już nie. Wiadomo: im więcej dziwnych nakazów i zakazów, tym więcej można później zebrać łapówek. Trzeba uważać, zwłaszcza przy reaktorze. Nie wolno fotografować nowego sarkofagu. Wiemy tylko, że to najdroższa inwestycja budowlana na świecie i zrzuca się na nią cały świat. Najprawdopodobniej materiały do jej wykonania i koszt samego wznoszenia w tak niekorzystnym miejscu, winduje cenę na zaszczytne pierwsze miejsce.


Dlaczego upadł komunizm. Czyli zdjęcie z Prometeuszem

Pod samym reaktorem stoi nasz autobus. Siedzi w nim człowiek, który dołączył do naszej ekipy we Lwowie. To Olek. Wbrew wszystkim zakazom i zdrowemu rozsądkowi, zajada w busie kanapkę z  pasztetem, popijając ją koniakiem. Olek jest znawcą Rosji i wszystkich byłych republik radzieckich. To właśnie z nim niedawno podróżowaliśmy po Gruzji, skąd pochodził mityczny Prometeusz. Ten, co ludzkości podarował ogień. Dopiero będąc w Gruzji dowiedziałem się o organizacji o tej właśnie nazwie. To do dzisiaj istniejące ugrupowanie, które łączy wszystkie byłe kraje posowieckie i czynnie działa także w Polsce. Zostało utworzone, by wymieniać się doświadczeniami i rozmontować Związek Radziecki od środka. Olek rzecz jasna wiedział o tym już dawno i przyjechał pod sam reaktor tylko w jednym celu. Moje zrozumienie celu podróży nastąpiło znacznie później. Po powrocie z Czarnobyla zrozumiałem, że to nie Polska wyzwoliła świat z komunizmu. Nie Wałęsa, nie Gorbaczow ani Solidarność, choć oczywiście wszyscy mieli w tym swój udział. Najważniejsze, co zrozumiałem, to pierwotna przyczyna, a tą był zbyt wysoki koszt wyścigu zbrojeń. Bankructwo społeczne, bo to właśnie społeczeństwa zapłaciły największą cenę tego wyścigu a Czarnobyl był gwoździem do trumny. Po tej katastrofie Związek Radziecki już nigdy się nie podniósł. Olek wysiada z busa. Rozglądną się po okolicy. Przed samym reaktorem stoi pomnik mężczyzny trzymającego płomienie . Olek robi sobie zdjęcie z ręki. Zdjęcie z Prometeuszem.

Źródło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz