Od kilku
dni czytam bardzo pochlebne recenzje filmu „Grawitacja”. Wszyscy bez wyjątku
chwalą go pod niebiesia. Nawet Kominek dał pięć na pięć, co zdarzyło
mu się może kilka razy w historii i nazywa „arcydziełem”. Film przełomowy,
arcydzieło, kosmos. Jakież to szczęście dla mnie, wielkiego fana awiacji i
astronautyki, pilota samolotowego i szybowcowego. Atmosferę podgrzewa jeszcze
zwiastun, w którym w rolę tego złego wcieliło się niegościnne środowisko, jakim
jest kosmos. Super - brak strzelających laserów i grawitacji w statkach
kosmicznych. Nic dodać, nic ująć -
trzeba iść zobaczyć, bo niektórzy już brzęczą o filmie kultowym.
Źródło |
Jak zrobić
film kultowy - początek:
Przede wszystkim
musimy się wczuć w emocje bohaterów. Im większy realizm, tym większa na to
szansa. Dlaczego? Ponieważ łatwiej nam zacząć przygodę z naszego skromnego
punktu widzenia. Pokazanie podstawowych uczuć, emocji jest bardzo ważne i w „Grawitacji”
się to udaje. W dodatku niestandardowo, bo poprzez efekty specjalne i rzadko
stosowane dotychczas w kinie ujęcia z oczu bohatera. Jest więc dobrze. Czujemy,
jakbyśmy sami unosili się w próżni. Niestety później jest już tylko gorzej.
Sandra
wstaje, ekran ciemnieje, napisy, koniec.
Krew mnie
zalewa. Było blisko. Kolejny film, w którym autorzy bali się zaryzykować i wziąć
nas widzów za mądrzejszych. Zabrakło niewiele. Ale od początku. Głównym
bohaterom jako jedynym udaje się przetrwać początkową katastrofę. Ich wahadłowiec
zostaje zniszczony, ponieważ Rosjanie zestrzeliwują za pomocą rakiety swojego
szpiegowskiego satelitę. Powstałe w wyniku tego szczątki wpadają w przecinającą
się trajektorię ze statkiem naszych bohaterów. Takie szczątki rzeczywiście
potrafią przebić wszystko, wystarczy do tego ogromna prędkość. Dlaczego jednak
Rosjanie strzelają do swojej satelity? Zawsze wystarczało im, że same spalały
się w atmosferze. No ale nie czepiajmy się szczegółów. Jakiś powód katastrofy
musi być, a Rosjanie wiadomo - szaleni. Niech będzie. Sandra jest naukowcem po
sześciomiesięcznym szkoleniu z przebywania w kosmosie. Clooney to weteran
wypraw kosmicznych; pilot, który w przestrzeni kosmicznej czuje się jak ryba w
wodzie, w przeciwieństwie do Sandry - kocha świat i bawi się świetnie. To jednak on
rezygnuje z życia w kontrowersyjnej i dość wyświechtanej scenie. Mam wrażenie,
że w każdym amerykańskim filmie, którego akcja dzieje się w kosmosie, ktoś musi
umrzeć w przestrzeni kosmicznej, poświęcając się dla drugiej osoby. Scena jakby
ktoś w mordę dał. Zaczyna się pobudka z pięknego snu i wchodzi Hollywood na całego.
Sandra
cały czas walczy z brakiem grawitacji. Nic przez te sześć miesięcy szkolenia w NASA
się nie nauczyła. Gdy wybucha pożar, bierze gaśnicę i choć od tygodnia żyje w nieważkości
to nie wie, że przy jej użyciu siła ciśnienia ją odepchnie. Uderza się w głowę,
traci przytomność. Gdy z kolei przez zupełny przypadek, gaśnica trafia wraz z
nią w przestrzeń kosmiczną, sprawnie wykorzystuje ją jako silniki manewrujące.
W dodatku ktoś przez pół roku nauczył Sandrę pilotowania statkiem kosmicznym i
to radzieckim. Brawo - to takie prawdziwe. A wystarczyło pozostawić Clooney’a
przy życiu i pozwolić mu uratować oboje, zrezygnowawszy przy tym z żenującej
sceny bezsensownego poświęcenia i oddając całości w sumie świetną kreację
kapitana Kowalskiego. Zupełnym brakiem logiki cechuje się scena z rozłożonym spadochronem statku kosmicznego na
międzynarodowej stacji kosmicznej. Bardziej na siłę się już nie dało. Zwłaszcza,
że w końcowych scenach bliźniaczy statek kosmiczny musi najpierw rozłączyć się z
dwoma modułami, a spadochron umieszczony był w tym środkowym. Jakoś w tym
pierwszym przedostał się pomiędzy kadłubami? Ni cholery bez sensu. Sceny ze zdjęciem
rodzinnym przy nieboszczyku - żenada. Sandra traci kontakt radiowy z kontrolą
naziemną po katastrofie (no, niech będzie), ale czemu odzyskuje ją akurat w
momencie, w którym ma wodować na ziemi i to na pokładzie chińskiego statku. W
dodatku wszystko udaje się w ostatnim momencie lub zaraz po nim. Katastrofa
goni katastrofę, nawet po wodowaniu wybucha pożar, a po pożarze powódź i
ratunek spod wody. Ameryka rządzi, Ameryka radzi, Ameryka nigdy Cię nie
zdradzi. Dobrze, że kapsuła wylądowała na wystarczająco głębokiej wodzie, by
nie rąbnąć za mocna w dno, a zarazem na tyle blisko ( jakieś dwa metry od lądu),
by Sandra miała jeszcze siły, by dopłynąć do plaży. Odyseja Kosmiczna Rambo
2001.
Huston
mamy problem
Amerykanie
podobnie do polskich producentów, mają widać problem z zaufaniem do widza.
Lepiej postawić na debili, w końcu w każdym społeczeństwie stanowią większość,
więc kasa pewniejsza. Do tych bardziej wymagających trafić trudniej, a idiota może nie zrozumieć. Problem w tym, że
dobry, ponadczasowy film ogłaszają zawsze ci pierwsi i ten tylko staje się
kultowym. „Grawitacja” nie ma szans, choć naprawdę trzeba przyznać, że było
bardzo blisko. Niektóre sceny bowiem są naprawdę genialne. Ujęcia z
"oczu" bohatera są niezwykle sugestywne. Niektóre sceny mogą wydawać
się zbyt dłużące, ale pozwalają wczuć się w emocje bohaterów. Mistrzostwo
świata. Scena, kiedy Sandra odpoczywa, zwinięta niczym noworodek w pozycji
embrionalnej, a wokół niej unoszą się przewody żywo przypominające pępowinę
- naprawdę widać dobry kierunek i otarcie się o niezwykle nowatorskie
kino, naprawdę godne polecenia. Wydaje się, że zabrakło po prostu odwagi i
odejścia od komercjalnego wydźwięku całości, pójścia o krok dalej. Mały krok dla filmu, ale naprawdę wielki dla
kinematografii. Szkoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz