poniedziałek, 28 października 2013

Grawitacja


Od kilku dni czytam bardzo pochlebne recenzje filmu „Grawitacja”. Wszyscy bez wyjątku chwalą go pod niebiesia. Nawet Kominek dał pięć na pięć, co zdarzyło mu się może kilka razy w historii i nazywa „arcydziełem”. Film przełomowy, arcydzieło, kosmos. Jakież to szczęście dla mnie, wielkiego fana awiacji i astronautyki, pilota samolotowego i szybowcowego. Atmosferę podgrzewa jeszcze zwiastun, w którym w rolę tego złego wcieliło się niegościnne środowisko, jakim jest kosmos. Super - brak strzelających laserów i grawitacji w statkach kosmicznych. Nic dodać,  nic ująć - trzeba iść zobaczyć, bo niektórzy już brzęczą o filmie kultowym.


Źródło

Jak zrobić film kultowy - początek:

Przede wszystkim musimy się wczuć w emocje bohaterów. Im większy realizm, tym większa na to szansa. Dlaczego? Ponieważ łatwiej nam zacząć przygodę z naszego skromnego punktu widzenia. Pokazanie podstawowych uczuć, emocji jest bardzo ważne i w „Grawitacji” się to udaje. W dodatku niestandardowo, bo poprzez efekty specjalne i rzadko stosowane dotychczas w kinie ujęcia z oczu bohatera. Jest więc dobrze. Czujemy, jakbyśmy sami unosili się w próżni. Niestety później jest już tylko gorzej.


Sandra wstaje, ekran ciemnieje, napisy, koniec.

Krew mnie zalewa. Było blisko. Kolejny film, w którym autorzy bali się zaryzykować i wziąć nas widzów za mądrzejszych. Zabrakło niewiele. Ale od początku. Głównym bohaterom jako jedynym udaje się przetrwać początkową katastrofę. Ich wahadłowiec zostaje zniszczony, ponieważ Rosjanie zestrzeliwują za pomocą rakiety swojego szpiegowskiego satelitę. Powstałe w wyniku tego szczątki wpadają w przecinającą się trajektorię ze statkiem naszych bohaterów. Takie szczątki rzeczywiście potrafią przebić wszystko, wystarczy do tego ogromna prędkość. Dlaczego jednak Rosjanie strzelają do swojej satelity? Zawsze wystarczało im, że same spalały się w atmosferze. No ale nie czepiajmy się szczegółów. Jakiś powód katastrofy musi być, a Rosjanie wiadomo - szaleni. Niech będzie. Sandra jest naukowcem po sześciomiesięcznym szkoleniu z przebywania w kosmosie. Clooney to weteran wypraw kosmicznych; pilot, który w przestrzeni kosmicznej czuje się jak ryba w wodzie, w przeciwieństwie do Sandry -  kocha świat i bawi się świetnie. To jednak on rezygnuje z życia w kontrowersyjnej i dość wyświechtanej scenie. Mam wrażenie, że w każdym amerykańskim filmie, którego akcja dzieje się w kosmosie, ktoś musi umrzeć w przestrzeni kosmicznej, poświęcając się dla drugiej osoby. Scena jakby ktoś w mordę dał. Zaczyna się pobudka z pięknego snu i  wchodzi Hollywood na całego.


Sandra cały czas walczy z brakiem grawitacji. Nic przez te sześć miesięcy szkolenia w NASA się nie nauczyła. Gdy wybucha pożar, bierze gaśnicę i choć od tygodnia żyje w nieważkości to nie wie, że przy jej użyciu siła ciśnienia ją odepchnie. Uderza się w głowę, traci przytomność. Gdy z kolei przez zupełny przypadek, gaśnica trafia wraz z nią w przestrzeń kosmiczną, sprawnie wykorzystuje ją jako silniki manewrujące. W dodatku ktoś przez pół roku nauczył Sandrę pilotowania statkiem kosmicznym i to radzieckim. Brawo - to takie prawdziwe. A wystarczyło pozostawić Clooney’a przy życiu i pozwolić mu uratować oboje, zrezygnowawszy przy tym z żenującej sceny bezsensownego poświęcenia i oddając całości w sumie świetną kreację kapitana Kowalskiego. Zupełnym brakiem logiki cechuje się scena z  rozłożonym spadochronem statku kosmicznego na międzynarodowej stacji kosmicznej. Bardziej na siłę się już nie dało. Zwłaszcza, że w końcowych scenach bliźniaczy statek kosmiczny musi najpierw rozłączyć się z dwoma modułami, a spadochron umieszczony był w tym środkowym. Jakoś w tym pierwszym przedostał się pomiędzy kadłubami? Ni cholery bez sensu. Sceny ze zdjęciem rodzinnym przy nieboszczyku - żenada. Sandra traci kontakt radiowy z kontrolą naziemną po katastrofie (no, niech będzie), ale czemu odzyskuje ją akurat w momencie, w którym ma wodować na ziemi i to na pokładzie chińskiego statku. W dodatku wszystko udaje się w ostatnim momencie lub zaraz po nim. Katastrofa goni katastrofę, nawet po wodowaniu wybucha pożar, a po pożarze powódź i ratunek spod wody. Ameryka rządzi, Ameryka radzi, Ameryka nigdy Cię nie zdradzi. Dobrze, że kapsuła wylądowała na wystarczająco głębokiej wodzie, by nie rąbnąć za mocna w dno, a zarazem na tyle blisko ( jakieś dwa metry od lądu), by Sandra miała jeszcze siły, by dopłynąć do plaży. Odyseja Kosmiczna Rambo 2001.


Huston mamy problem

Amerykanie podobnie do polskich producentów, mają widać problem z zaufaniem do widza. Lepiej postawić na debili, w końcu w każdym społeczeństwie stanowią większość, więc kasa pewniejsza. Do tych bardziej wymagających trafić trudniej, a  idiota może nie zrozumieć. Problem w tym, że dobry, ponadczasowy film ogłaszają zawsze ci pierwsi i ten tylko staje się kultowym. „Grawitacja” nie ma szans, choć naprawdę trzeba przyznać, że było bardzo blisko. Niektóre sceny bowiem są naprawdę genialne. Ujęcia z "oczu" bohatera są niezwykle sugestywne. Niektóre sceny mogą wydawać się zbyt dłużące, ale pozwalają wczuć się w emocje bohaterów. Mistrzostwo świata. Scena, kiedy Sandra odpoczywa, zwinięta niczym noworodek w pozycji embrionalnej, a wokół niej unoszą się przewody żywo przypominające  pępowinę  - naprawdę widać dobry kierunek i otarcie się o niezwykle nowatorskie kino, naprawdę godne polecenia. Wydaje się, że zabrakło po prostu odwagi i odejścia od komercjalnego wydźwięku całości, pójścia o krok dalej.  Mały krok dla filmu, ale naprawdę wielki dla kinematografii. Szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz