wtorek, 8 kwietnia 2014

Pocztówka z Maroka

Macie czasami wrażenie, że cały wyjazd zleciał wam jak pstryknięcie palcami? Mam zupełnie na odwód. Teraz, po powrocie, gdy siedzę przed kominkiem na "nowym/starym" fotelu, umysł pracuje nad złożeniem wszystkich wątków do kupy, bo mam wrażenie, że minął miesiąc choć nie było nas zaledwie osiem dni. 




Niebezpieczne zaułki wielkiego ulicznego labiryntu, wąskich i mrocznych zakątków starego Fezu przywitały nas w pierwszą noc, jaką przyszło nam spędzić w Maroku. Ścięte głowy zwierząt leżące na ulicach oraz wydłubane przez koty oczy, walały się pośród niezliczony śmieci i spożywczych odpadów. Potworny smród uderza w nas jak silna, powalająca statki fala. Uliczne stragany są już dawno zamknięte, a po ich ilości widać, że w dzień musi być tu bardzo hucznie. Wyciągający bagaże z taksówki kierowca ostrzegł nas, że w tak późnych godzinach jest tu bardzo niebezpiecznie i radził, by udać się prosto do hotelu. Taksówką da się tu dojechać tylko do bram miasta, dalej jest dla samochodów za ciasno. GPS-y okazały się bezużyteczne, na mapach brakuje większości ulic. Bardziej przydatny był kompas. Ulice wyglądają jak z bajki tysiąca i jednej nocy. Teraz już wiem, że bajki lepiej się ogląda niż wącha. 


Na jednej z zakamuflowanych w labiryncie uliczek, odnajdujemy tę właściwą. Nic, oprócz malutkiej tabliczki i niewielkich drzwi nie zdradza obecności hotelu. Wysokie mury, kilka niewielkich okienek, stara latarnia świecąca w zaułku. 


Bezpieczna oaza znaleziona w starych murach, nie była szczytem luksusu. Była za to piękna. 



Wszystkie okna w pokojach wychodziły na wewnętrzny dziedziniec. Czuliśmy się jak w miejskim pałacu tyle, że takim sprzed wieków, bo warunki nic tu się od tamtych czasów nie zmieniły. Nie ma ciepłej wody, ręczników, czy papieru toaletowego. Miejsce jest za to autentyczne, wielki drewniany sufit w naszym pokoju jest dziełem sztuki. 

Rano obudził nas właściciel, przyprowadził ze sobą kilku interesantów, których  przyjąłem przy miętowej herbacie na dziedzińcu. Tuż przed wejściem do naszego pokoju stały piękne, bogato zdobione kanapy, obok stara fontanna zdobiona piękną mozaiką. Pierwszym gościem był starszy pan w kapeluszu i elegancko skrojonym garniturze. Oferuje wynajem samochodu za trzy razy większe pieniądze, niż zakładaliśmy na ten cel. Obsługa hotelu i inni interesanci traktują go z wielkim szacunkiem, może to jakiś miejscowy mafiozo, wyszkolony naciągacz turystów? Na takiego przynajmniej wygląda, choć jego garnitur ma już swoje lata. Po krótkiej pogawędce, grzecznie odmawiam i dziękuję za poświęcony mi czas i przybycie. Drugi człowiek jest ubrany w sportowy dres, podchodzi zaraz, gdy pierwszy wstaje. "A gdzie chcecie jechać"? Po pokazaniu mu mapy z zaznaczoną ostatnią miejscowością na skraju wielkiej Sahary i granic Maroka z Algierią oznajmia, byśmy nie ryzykowali sami i oferuje swoje usługi jako przewodnika. Pokazuje zdjęcia z hoteli po drodze, gdzie będziemy mieli zniżki. Po odprawieniu tych i kilku następnych "życzliwych" nam ludzi, udaliśmy się z Radkiem (tak, tak z tym samym, co z Gruzji i Czarnobyla) znaleźć wypożyczalnie samochodów. Te okazują się być tylko w nowym mieście, więc wybieramy się tam taksówką. Po przejściu przez kilka punktów, mamy już całkowity przegląd cen w tym mieście. Bierzemy Fiestę, ponieważ wydaje się być w najlepszym stanie. Miejscowa wypożyczalnia jest tańsza od sieciowych. Nie mamy jednak pełnego ubezpieczenia, więc w razie czego pokrywamy straty do ośmiu tysięcy złotych. 

Jazda samochodem po Maroku to prawdziwa frajda, nie trzeba trzymać się wyznaczonych pasów i rożnych innych oczywistych reguł i zasad. Za to niedługo po opuszczeniu miasta złapała mnie policja. Dostałem 120 zł mandatu. Jechałem siedemdziesiąt w miejscu w którym  można sześćdziesiąt. Policjant dziwił się mi mówiącemu, że to bardzo mała różnica. Mówi: "mała dobrze - mało płacić", "duża - dużo, więc czemu niezadowolony?". 

By dostać się na prawdziwą Saharę z Fezu, trzeba przejechać przez dwa olbrzymie pasma górskie. Pierwszy nie przypominał nam Afryki, a Szwajcarię. Mieliśmy wrażenie, że wróciliśmy do Europy. Jest tu ładnie, czysto i zimno. Miejscami jedzie się na takich wysokościach, że chmury przelatują tuż nad głowami.  


Krajobraz jak namalowany w świecie fantasy. 
Gdy podróżuje się na własną rękę i trafia się na taki widok, to pozostaje tylko zostawić samochód i iść przed siebie niczym wolny od wszystkiego człowiek po to, by po prostu się tym nacieszyć. Gdyby nie ta odrobina słabości, nigdy byśmy pewnie nie odkryli, że na każdym z tych drzew w lesie siedziały  całe stada małp. 


Po zjechaniu z gór "Szwajcarii" jak tę krainę nazwaliśmy, wjechaliśmy do wielkiej doliny, którą od Sahary dzieliły już tylko ostatnie, jeszcze większe góry, zwane małym Atlasem.


Z początku cieszyły nas wielkie proste ciągnące się od horyzontu do horyzontu. Trzeba przyznać, że przyjemnie prowadzi się po takich drogach. Wzrok odpoczywa wpatrzony w dal.  Pustynia jest  tu czerwona i ma się wrażenie, że jedzie się przez Wielki Kanion Colorado. Po przejechaniu następnych gór, w których temperatura w południe spadła do trzech stopni Celsjusza, zjechaliśmy w dół na Saharę, gdzie było dwadzieścia stopni. W nocy. 

Następny wschód słońca chcieliśmy zobaczyć z najdalszego miejsca w Maroku w głąb Sahary. Aby się tam jednak dostać, musieliśmy przejechać pięćdziesiąt kilometrów po bezdrożach przez kamienistą część pustyni. Trzeba przyznać, że frajda jest nieziemska, gdy można skręcać o dziewięćdziesiąt stopni na pełnym gazie. Efektownie i emocjonująco przefrunęliśmy naszą Fiestą, jak na rajdzie Paryż-Dakar. Kamienie strzelały w podwozie, jak z karabinku maszynowego. Na drugi dzień dowiedzieliśmy się od miejscowego, że po pierwsze: jechaliśmy trasą słynnego rajdu nie wiedząc o tym. Po drugie wbrew temu, co pokazywał nam GPS, była inna droga - asfaltowa. Po trzecie zniszczyliśmy samochód. Zawieszenie w strzępach, koła powykrzywiane, jeden flak. Kierownica trzęsie się jak szalona. Pomimo znacznych strat postanowiliśmy wjechać jeszcze Fiestą między wydmy i jakby tego było mało, zakopaliśmy się w piachu. W przeciwieństwie do zakopania się w śniegu - w piachu koło nie boksuje, ono po prostu stoi. Nic nie robi, jakby było zapięte w blokadę przez Straż Miejską. No więc klapa na całego, po wydmach zachciało się nam jeździć. Miejscowy proponuje, że wskaże nam warsztat. Tam za naprostowanie i wyważenie kół, zażyczyli sobie dwieście euro. Pożyczyliśmy więc od nich młotek, i sami poprostowaliśmy koła, aby jako tako dało się jeździć. Było jednak warto - wschód słońca powala. 





Zapasówka okazała się być oponą zimową. Nikt z nas wtedy nie przypuszczał, że nam się jeszcze przyda.

CDN...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz